27.11 rano wyjechalem do Sabang. Moim celem byla podziemna rzeka, ktora razem z naszymi mazurskimi jeziorami znalazla sie na liscie kandydatow do "nowych 7 codow swiata".
Sabang to mala wiocha, gdzie jedynym transportem sa woly ciagnace drewniane wozki. No i trzy autobusy (za duzo powiedziane) w ciagu dnia. Prad punktualnie od 17.40 do 23.15. Mieszkalem w DabDab Cottage, w chacie na palach z hamakiem pod domkiem.
Do pozdziemnej rzeki wybralem sie przez filipinska dzungle co zajelo mi prawie dwie godziny. Sama rzeka robi wrazenie, chociaz do zwiedzania udostepnione jest tylko 1.5 km., co zajmuje jakies 45 min. lodka. Wewnatrz mozna zobaczyc stalaktyty, ktore nosza przerozne nazwy. Jest kukurydza, Sharon Stone, autostrada, katedra... No i sa niezliczone ilosci nietoperzy.
Wrocilem do Sabang, relaks w hamaku + litrowy Red Horse. To bylo to.
O 20.00 sielski spokoj zaklocily jakies odglosy muzyki disco. Okazalo sie, ze w porcie jest potancowka. Pierwsza godzina byla do wytrzymania. Zdziwilo mnie to, ze co chwile graja te same kawalki, co druga piosenka to "Poker Face". Dochodzila 23.00 a ja po raz n`ty sluchlem tej "pokerowej twarzy" i szlag mnie trafial. Ale pomyslalem, przeciez prad jest tylko do 23.15, wiec zaraz wszystko ucichnie. nadeszla godzina"zero", cala wies bez pradu... a oni prad mieli. O 02.30 zagrali ostatni kawalek, jakze by inaczej - "Poker Face".
Pobudka o 06.00. Wstalem nieprzytomny. Wody nie bylo, wiec recznie rozkleilem powieki i pognalem na jeepneya do Salvacione, tam godzina czekania i przesiadka na autobus do El Nido - 7 godzin.