Geoblog.pl    mariopollo    Podróże    Azjatycka mieszanka    Opis czterech tygodni w Birmie: Yangon, jezioro Inle, Mandalay, Myitkyina, Bagan,
Zwiń mapę
2010
13
paź

Opis czterech tygodni w Birmie: Yangon, jezioro Inle, Mandalay, Myitkyina, Bagan,

 
Birma
Birma, Yangon
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 13471 km
 
I tym razem Ryanair wyleciał punktualnie do Londynu, więc spokojnie mogłem czekać na AirAsię. Pasażerowie lotu do Kuala Lumpur byli tak mili, że nie zarezerwowali miejsc obok mnie, więc miałem dwa fotele wolne. Całe 13 godz. spędziłem na spaniu, budząc się jedynie by coś zjeść lub zapiąć pasy podczas turbulencji, bo trochę porzucało nami tym razem. W Kuala Lumpur byłem o 17.00, nocleg w tym samym G.H. co w zeszłym roku. No widzę, że było malowanie, ale żeby od razu podnosić cenę o 5 złotych, to przesada;-) Następnego dnia z powrotem na lotnisko. O 15.40 miałem lot do Yangonu. Odprawa paszportowa u Birmańczyków trochę trwała, bo szła wg procedury: skan paszportu ze stroną ze zdjęciem, drugi skan strony z wizą, potem pieczątki, ponownie skan strony z wizą, ale już z pieczątkami, międzyczasie zdjęcie kamerą internetową i można było iść po bagaż. Przed lotniskiem stały taksówki. Zapytałem ile do centrum. Padła odpowiedź: 7 $, ja powiedziałem, że dam 4$. Poprosili bym zaczekał. Po chwili przyszedł pan i mówi, że żaden taksówkarz nie zgodził się pojechać za taką cenę. Wyszedłem za ogrodzenie lotniska, zaraz podjechała taxi i za 4$ zawiozła mnie do centrum. Yangon nie zmienił się nic od 4 lat, te same knajpy, sklepy, ten sam syf. Po dwóch dniach wyjechałem nocnym autobusem do Shwenyang (jezioro Inle). O 5.00 byłem na miejscu. Jeszcze tylko 10 km. by dojechać nad jezioro. Podjechał traktor i zaczęły się pakować do niego panie jadące na targ wraz ze swoim inwentarzem. Wskoczyłem i ja na przyczepę i pojechaliśmy. Zaraz przed wjazdem do wioski przy jeziorze stoi budka, gdzie każdy turysta musi zapłacić bilet wstępu. Jako, że jechałem z lokalsami i dodatkowo schowałem się za workami z kapustą, opłaty uniknąłem. Co prawda to tylko 3 USD, ale moja satysfakcja polegała na tym, że te 3 dolary nie trafiły do junty.
Spędziłem tu 3 dni, akurat trafiłem na jakieś święto więc pół wsi zajmował targ. Wypożyczyłem łódź i popłynąłem w standardową wycieczkę po jeziorze. Następnym celem było Mandalay i znowu nocny autobus. Tym razem nie lada atrakcją była pani siedząca za mną, a że żołądek miała słaby co chwile napełniała woreczki. Jakoś wytrzymałem. W Mandalay spałem za 4$ ze śniadaniem. W G.H., w którym się zatrzymałem usłyszałem ojczysty język, jakichś dwóch rodaków kłóciło się więc nie chciałem przeszkadzać. Z Mandalay popłynąłem na półdniowa wycieczkę do Mingun, trochę mnie przypiekło, bo o dziwo w tym dniu nie padało. Potem zobaczyłem najdłuższy tekowy most na świecie – U`Bein. Poszedłem na stację kolejową by kupic bilet do Myitkyina, miasta położonego w pn części kraju, do którego mogą przyjeżdżać turyści. Chodziłem od kasy do kasy, bo nikt nie chciał mi sprzedać biletu. Pewnie im się nie chciało wypisywać specjalnego biletu na podstawie którego podróżują turyści. Wreszcie ktoś się zlitował, ale był problem bo ja chciałem bilet na najtańszy pociąg, którym turyści raczej nie jeżdżą. W końcu dopiąłem swego i za 7$ (lokalsi płacą 1,5$) pojechałem do Myitkyina. Pociąg był opóźniony o 2 godz. Jak podjechał zobaczyłem drewniane ławki, perspektywa 24 godz. trochę mnie przerażała. Jakoś wytrzymałem jak się okazało 29 godz. i o 1.30 w nocy dotarłem do celu. Ruszyłem pustymi ulicami w poszukiwaniu noclegu. Na szczęście niedaleko dworca był Y.M.C.A.. O dziwo był otwarty, ale żywego ducha tam nie było. Zapukałem w jakieś drzwi i wyszedł zaspany gościu, spojrzał na zegar i powiedział, że nie mają miejsc. Ja do niego, że się stąd nie ruszę i na szczęście zobaczyłem na ścianie rząd kluczy więc je pokazałem i powiedziałem, że przecież są wolne pokoje. W końcu mnie przyjął. Obskurnie tam było jak cholera i niezbyt tanio – 7$, ale była to najtańsza opcja w mieście.
Długo czułem te długie godz. spędzone w pociągu, więc przez parę dni omijałem siadania na czymkolwiek twardym.
W poniedziałek rano wyruszyłem na pierwszy etap sześciodniowego spływu rzeką Irawadi do Mandalay. Bez wygód, ale za to tylko i wyłącznie z Birmańczykami. Z Myitkyina płynąłem 4 godz. do wioski Simbho. Tam nocleg w warunkach iście spartańskich. Jako jedyny turysta w wiosce robiłem spore zamieszanie, bo turyści zaglądają tu bardzo rzadko. Następnego dnia kolejna łódź do Bhamo. Tu nocowałem w luksusowych warunkach z Klimą, TV, łazienką. Tutaj tez dowiedziałem się z arabskiej stacji Al-Jazeera o cyklonie, który uderzył w zachodnią część Birmy. Oczywiście rządowa telewizja birmańska ani żadna gazeta nie wspomniały o tym ani słowa. Na pożegnanie w hotelu dostałem suchy prowiant, bo czekała mnie kolejna podróż. Tym razem spędziłem 9 godzin na promie do Khata. Oczywiście wybrałem deck class, czyli jak wszyscy Birmańczycy spanie na podłodze. Nikt z podróżnych nie mówił po angielsku, a ja z moim „dzień dobry” i „dziękuję” po birmańsku nie mogłem się dowiedzieć o co im chodzi. Ręce nie zawsze wystarczały.
O 2.00 w nocy przypłynąłem do przystani. Tylko w jednym G.H. świeciło się światło, więc tam zamieszkałem. Spędziłem dwa dni w tym małym miasteczku, które stało się inspiracją dla Orwella do napisania „Birmańskich dni”. W piątek następny prom, tym razem do już do miejsca docelowego – Mandalay. Prom przypłynął z Bhamo, więc wszystkie miejsca na promie były już zajęte, ale zlitowała się nade mną jakieś małżeństwo i spałem sobie obok ich psa. Oczywiście wzrok wszystkich cały czas był zwrócony na mnie. Interesujące dla nich było jak turysta śpi, co czyta, co je, gdzie chodzi. Co chwilę ktoś zapraszał mnie do siebie częstując czym popadnie. Następnego dnia o 11.00 przypłynęliśmy do Mandalay. Przespałem pół dnia, potem godzina na wolnym internecie. W niedzielę poszedłem na zwiedzanie świątyń i wzgórza Mandalay. Wróciłem do hotelu o 16.00, zjadłem obiad i padłem. W poniedziałek miałem nocny autobus do Bagan. Wyjechaliśmy o 22.00 tak naładowanym przeróżnymi workami i pudłami, że tak sobie pomyślałem, że pasażerowie byli tylko małym dodatkiem do tego autobusu – cargo. Jakoś wytrzymałem te 8 godzin. O 6.00 rano byłem w Bagan. Tutaj spędziłem 3 dni na objazd kilkunastu świątyń, których jest tutaj ponad 2 000. W piątek wieczorem już ostatni dalekobieżny autobus zawiózł mnie do Yangonu, tutaj w sobotę o 9.00 byłem umówiony na spotkanie „z nie swoją grupą”. Odnaleźliśmy się bardzo szybko. Zaczepił mnie taksówkarz i zapytał skąd jestem, gdy dowiedział się, że z Polski, powiedział mi, że wczoraj przywiózł z lotniska sześciu Polaków. To musieli być oni. Bardzo szybko ich odnalazłem, spali w G.H. oddalonym 200 metrów od mojego hotelu. Były uściski, łzy wzruszenia i takie tam… Przy piwie Myanmar przekazałem ojcowskie rady i już o 13.00 musieliśmy się pożegnać. Pojechali w siną dal, a ja jeszcze długo wpatrywałem się oddalający się samochód pozostawiający za sobą tumany kurzu. Co za niefart, żeśmy tak nie zgrali tych terminów:-)
To były moje ostanie trzy dni w Birmie. Pozostało mi tylko wstąpić do najważniejszych świątyń, wypić piwo za ostanie kyaty i pojechać na lotnisko, gdzie we wtorek o 17.40 miałem samolot do Bangkoku.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedził 10.5% świata (21 państw)
Zasoby: 180 wpisów180 9 komentarzy9 670 zdjęć670 0 plików multimedialnych0